Wjeżdżając do Singapuru miałam mieszane uczucia – wiedziałam, że to miasto, wobec którego Kuala Lumpur jawi się jedynie jako ubogi krewny. Zgodnie z obiegowymi opiniami spodziewałam się drapaczy chmur, drożyny i wszechobecnych zakazów i nakazów. O chyba najsłynniejszym, wysokim mandacie za żucie, a nawet posiadanie gumy do żucia, słyszałam już wcześniej i zapobiegawczo wyrzucam ostatnią paczkę Orbitów przed przekroczeniem granicy.
Pierwsze kroki kieruję na chybił trafił na stację metra Marina Bay. Po chwili natykam się na to, na co wcześnie się nastawiałam – piętrzący się las wieżowców, brak zieleni, gdzie jedyną ozdobą przetykającą wieżowce są modernistyczne rzeźby i instalacje. Wszędzie spieszący się gdzieś Singapurczycy. Widać, że wyszli na chwilę z pracy, bo mają firmowe smycze na szyi, choć ich koncepcja ubioru biznesowego różni się od naszej – wielu z nich ma zwykłe koszulki czy nawet szorty. Czy są w tym mieście w ogóle jakieś ciekawe miejsca?
typowe widoki w dzielnicy biznesowej
Mimo tego, już za rogiem Singapur pokazuje swoją normalną twarz. Głód zmusza mnie do znalezienia miejsca do jedzenia. Pierwsza myśl – pójdę do McDonalda w centrum handlowym, to chociaż ceny będą przyzwoite. Włączam taki tok myślenia nie bez powodu – wcześniej słyszałam, że restauracje singapurskie są jednymi z najdroższych na świecie. Zupełnie przez przypadek w środku zabudowanego wiaduktu w dzielnicy biznesowej znajduję tak dobrze mi znane z Malezji stoiska z jedzeniem ulicznym. Cały posiłek kosztował mnie może 10 zł, co prawda to dwa razy więcej, niż w Malezji, ale zdecydowanie mniej od cen, których się spodziewałam.
Z przekonaniem, że Singapur nie jest może taki zły, jak myślałam, ruszam dalej przed siebie i trafiam do Chinatown. Chinatown podobne do innych w Azji Południowo-Wschodniej, choć otoczone wysokimi, kolorowymi blokami, które wyglądają, jak żywcem wyjęte z typowego polskiego osiedla. Przypadkiem trafiam na uroczystą modlitwę w świątyni buddyjskiej. Parę przecznic od Chinatown ukazuje mi się brudny kanał żeglugowy z ciasno ustawionymi obok siebie domkami z dzielnicą biznesową w tle. Wtedy po raz pierwszy stwierdzam, że Singapur, wbrew powszechnym opiniom, jest miastem kontrastów.
Oddalam się od Chinatown i podążam do metra. Po drodze natrafiam na kościół katolicki, wetknięty gdzieś między bloki, a roboty drogowe. Po dwóch tygodniach przebywania w buddyjskich i muzułmańskich świątyniach miałam ochotę wejść i zobaczyć coś swojskiego. Mimo wyraźnie europejskiej fasady kościół pod wezwaniem Matki Boskiej z Lourdes przedstawia jej osobę nie tylko jako charakterystyczną, znaną nam postać, ale na terenie należącym do kościoła znajduje się też jej figurka zrobiona przez katolickich hindusów, która odbiega od znanej nam europejskiej, religijnej klasyki. Miłe zaskoczenie.
Kolejny dzień odkrywa przede mną coraz ciekawsze oblicze Singapuru. Poszukując lokalnego street artu trafiam na muzułmańską dzielnicę z górującą nad nią kolorowym meczetem, pełną knajpek i kolorowych budynków, gęsto ozdobionych ciekawymi graffiti. Ale to nie wszystko. Parę kilometrów dalej, już w hinduskiej dzielnicy moim oczom ukazuje się najbardziej kolorowy i moim zdaniem, najciekawszy budynek w całym Singapurze. Siadam w lokalnym barze na obiad, stwierdzając, że to miasto potrafi pozytywnie zaskakiwać na każdym kroku. Jego wieloetniczność, o której rzadko się słyszy, potwierdzają liczby: 75% Singapurczyków ma chińskie pochodzenie, 15% – malajskie, a 8% – hinduskie.
Na sam koniec choć na chwilę kieruję się utartym turystycznym szlakiem do hotelu z chyba najsłynniejszym basenem na świecie, czyli Marina Bay, a stamtąd do ogrodów z potężnymi, sztucznymi drzewami. Mam wrażenie, że gdyby to był zwykły ogród z tropikalną roślinnością, to byłby bardziej atrakcyjny, niż ten w obecnym kształcie, naszpikowany nowinkami technologicznymi. Świadomie rezygnuję z odwiedzin w Universal Studio czy na sztucznie utworzonej plaży otoczonej parkami rozrywki.
Technologia jest zdecydowanie nieodłącznym elementem życia Singapurczyków. W metrze, gdzie – nomen omen – bilety jednorazowe są tańsze, niż ich odpowiedniki w Warszawie, rząd osób siedzi wpatrzony w smartfony czy tablety. Podczas kilku dni spędzonych na miejscu nie widziałam ani jednej osoby czytającej tradycyjną książkę. Singapurczycy są też ludźmi, których trudno bliżej poznać czy się z nimi zaprzyjaźnić – to opinia znajomego Katalończyka, u którego się zatrzymałam.
Gerard od prawie roku mieszka w Singapurze na 24 piętrze bloku na ogromnym osiedlu, pracuje w firmie zajmującej się eksportem z Singapurczykami chińskiego pochodzenia, ale swoich dobrych znajomych na miejscu może policzyć na palcach jednej ręki. – Chińczycy są dosyć nieufni wobec obcokrajowców, co prawda zazwyczaj są uprzejmi i sympatyczni, ale często okazuje się niemożliwym przełamanie bariery i zaprzyjaźnienie się. – Poza tym, mimo wszystko, koszty życia są tu wysokie. Wynajęcie pokoju na tym, bądź co bądź, typowym osiedlu, kosztuje krocie, a o kupnie samochodu, parokrotnie droższego, niż w Europie, mogę tylko pomarzyć. Pytam się jeszcze o rygorystyczne przestrzeganie przepisów i zasad. – Właściwie na co dzień specjalnie się tego nie zauważa – kwituje Gerard i w tym samym momencie przekracza ulicę na czerwonym świetle. Tu wszyscy tak robią. – uśmiecha się.
zachód słońca widziany z mieszkania Gerarda
Teraz, gdy piszę ten tekst, Gerard jest z własnej woli z powrotem w Europie, a ja zastanawiam się, co jest nie tak w państwie, które bije wszystkie rekordy pod względem jakości, bezpieczeństwa i komfortu mieszkania. Koniec końców, oprócz kosztów mieszkania, nie okazało się takie drogie, a w niektórych przypadkach nawet tańsze, niż w Polsce (do podanych wcześniej przykładów można zaliczyć też taksówki). Czy jednak lokalna mentalność, ciągła pogoń za pracą i technologią sprawia, że chciałoby się tam zostać na dłużej? To chyba jednak nie miejsce dla mnie.
miejsce spotkań Singapurczyków nocą
gdzieś w Chinatown
8 komentarzy
Ostatnio czytałam ciekawy tekst o Singapurze i mnie bardzo zaciekawił, także bardzo fajnie się czytało Twoją relacje mając już jakieś wcześniejsze pojęcie 🙂
Mnie też Singapur cudownie zaskoczył. Nasłuchałam się o nim wiele niedobrego, a zakochałam się w nim w 24 godziny.
Zainteresował mnie ten wpis jeszcze bardziej do odwiedzenia państwa-miasta Singapur 🙂
Byliśmy w Singapurze tylko kilka dni, lecz miasto/państwo strasznie nam się spodobało -> zwłaszcza ZOO oraz akwarium na wyspie Sentosa – o Marina Bay nawet nie będę wspominał, która wieczorem jest magiczna.
Musimy koniecznie tam wrócić, bo warto – dzięki za przywołanie wspomnień.
Mniejszosc z Indii to w wiekszosci Tamile a nie Hindi. Czwartym jezykiem oficjalnym tutakj jest tamilski… Zaprzyjaznic sie z Singapurczykami nie jest trudno, ale faktycznie sa to ludzie zajeci praca i przybysz z brudnej i biedniejacej Europki jest mniejsza atrakcja niz w jakims kraju Trzeciego Swiata…
Dzięk za uwagę o Tamilach, już zmieniam!
Już nie mogę się doczekać swojego wyjazdu do SG – coś czuję, że to miasto zawładnie moim sercem, bo całkowicie wpisuje się w moje upodobania 🙂
Daj znać jak Ci się podobało 🙂