Krótka relacja z Vinales, niesamowitego miejsca na Kubie. Wskazówki, co warto tam zobaczyć, a co odpuścić. A na deser kilka słów o najbardziej interesownym Kubańczyku, jakiego dane mi było poznać.
1000% normy na dworcu
– Musi być Pani jutro na dworcu godzinę przed odjazdem autobusu, inaczej nie zapewnimy, że Panią zabierzemy – taką informację uzyskuję na dworcu. Dworzec to za dużo powiedziane – stoję w małej blaszanej budce na przedmieściach Hawany (niedaleko, nomen omen, Parku Lenina), gdzie można kupić bilety na autobusy Viazul, jedyną oficjalną linię przewożąca turystów na Kubie. Dzień później faktycznie zjawiam się tam wcześniej, a w tym małym baraku odbywa się odprawa bagażu. Nie wierzę, w to, co widzę, ale bagaż zostaje „nadany” na taśmie do hali, skąd na wózku bezpośrednio dowozi się go do autobusów. No proszę, takich innowacji nie ma nawet u nas w Europie! Ale żeby nie było zbyt europejsko, to jeszcze przed samym wejściem do autobusu muszę wymienić dzień wcześniej zakupiony bilet na e-ticket z systemu Amadeus… Nie, ja nie śnię, naprawdę NIE jestem na lotnisku! Oczywiście na „dworcu” mamy pracowników dedykowanych do każdej z powyższych czynności. Praca dla każdego przecież musi być!
Jadę autobusem, czyli małą chińską lodówką firmy Yutong do Vinales – regionu szeroko reklamowanego w folderach wszystkich miejscowych biur podróży. Piękne, wyrastające pionowo formacje skalne, porośnięte bujną, tropikalną roślinnością, a pomiędzy nimi płaskie równiny, na których uprawia się tytoń. Dojazd i zakwaterowanie nie stanowi problemu. Na Kubie funkcjonuje fajna sieć kontaktów pomiędzy Casas particulares w różnych miastach, co ułatwia sprawę, gdy z braku WiFi ciężko sobie organizować nocleg na bieżąco, czyli tak, jak mam w zwyczaju. Z dworca odbiera mnie właściciel Casy: Osviel, jak się później okaże – typowy Osviel przedsiębiorca.
Jak wygląda Vinales?
Idę z Osvielem przez miasteczko, gdzie chyba każdy mieszkaniec dostał dofinansowanie na farbę, bo w którą stronę by nie patrzeć, to widać rząd jednopiętrowych, kolorowych, żeby nie rzec – pstrokatych budynków, przed którymi stoją wielkie, bujane fotele, a na nich relaksują się Kubańczycy. Senne, małe miasteczko z jedną główną ulicą i kilkoma knajpami – miła odmiana po wielkomiejskości Hawany. Jednopiętrowy dom Osviela mieści się na samym końcu Vinales, skąd można rozciąga się panorama obejmująca miasteczko, a przede wszystkim na skały i okalający je rozległy park narodowy.
Co zobaczyć w Vinales?
Vinales jest otoczone parkiem narodowym, który jest wpisany na listę dziedzictwa kulturowego UNESCO. Biorąc pod uwagę, że park ma ogromną powierzchnię, to wyprawa pieszo nie miałaby dla mnie większego sensu. Koniec końców postępuję, jak większość: zwiedzam część parku konno, razem z Carlosem, który co prawda kiedyś był nauczycielem, ale przyznaje się nie bez kozery, że z obwożenia turystów po prostu lepiej się żyje. Dla mnie to pierwszy raz konno, powoli oswajam się z moim koniem, czyli Macano. Idzie mi całkiem nieźle biorąc pod uwagę, że dzień wcześniej mocno upadłam na kość ogonową, która boli przy każdym większym galopie. Kilka godzin konno to dla mnie w sam raz na początek, a bóle fizyczne są sowicie wynagradzane przez naturę.
Być może spędziłabym więcej czasu podziwiając piękno okolicznej przyrody, gdyby właśnie nie sam Carlos. Carlos bowiem traktuje nas jak chodzące portfele i po drodze obwozi po wszystkich krewnych i znajomych królika celem zostawienia im nieco grosza (a raczej CUCa). Zaczynamy od drewnianej chatki, gdzie suszony jest tytoń na cygara. – Mój amigo zajmuje się ręcznym wyrabianiem cygar i pokaże wam, jak to się robi – zagaja Carlos. Bez większego zastanowienia zgadzamy się. Po „przedstawieniu” amigo oczywiście każe sobie zapłacić. Jedziemy dalej, bliżej skał. Od razu oznajmiam Carlosowi, że nie mam ochoty jechać oglądać Muralu Prehistroycznego – nazwanego tak tylko w teorii, bo tak naprawdę został on stworzony za czasów Fidela i wygląda jak nieudolne bazgroły małego dziecka. W zamian nasz przewodnik prowadzi nas w inne miejsce – Niedaleko jest jaskinia z podziemną rzeką, bardzo fajnie to wygląda – dodaje. Oczywiście okazuje się, że jaskinia niczym specjalnym się nie wyróżnia – nie jest to na pewno Jaskinia Raj – a żeby do niej wejść, należy zapłacić przewodnikowi, kolejnemu amigo Carlosa. Tego dla mnie jest już za wiele – rzucam, że moglibyśmy już wracać. Po drodze – jakżeby inaczej – przejeżdżamy obok dwóch drewnianych domków, gdzie inni amigos chcieliby nas nakarmić i napoić. Widoki świetne, jazda na koniu przyjemna, ale tego dnia najprzyjemniejsze uczucie to pożegnanie się z Carlosem.
Typowy Osviel przedsiębiorca, czyli kombinowanie na Kubie
Przez drugą połowę dnia siedzę w lokalnym barze, położonym w centrum miasteczka, czyli – zupełnie, jak w Polsce – obok kościoła i snuję plany o tym, co tu jeszcze można zrobić. Szczerze? Nie spodziewałam się, że Vinales będzie na tyle małe, że można będzie je obejść w jeden dzień.
Decyduję się wyjechać wcześniej, niż planowałam. Osviel nie wygląda na zadowolonego, ale nie daje tego po sobie poznać – cały czas prezentuje mi szeroki, śnieżnobiały uśmiech. Podobnie jak Carlos, nie przestaje mi oferować praktycznie wszystkiego: od drinków w swojej Casie, aż po pudełko cygar po special price, które próbuje mi wepchnąć o 6 rano przy śniadaniu. Opuszczam moją casę z radością. Vinales, Kubo, jesteście piękne, ale wasi ludzie – przynajmniej niektórzy – męczący.
A Wy mieliście kiedyś podobne doświadczenia z wielokrotnymi próbami naciągania? Gdzie to miało miejsce i co zrobiliście w tej sytuacji?
7 komentarzy
Jak ja nie cierpię tego typu ludzi! A mi akurat zdarza się takich spotykać niemal wszędzie w Europie, od Ukrainy po Portugalię. Może nie w takiej ilości co na Kubie, ale jednak.
Też nie trawię tego typu ludzie, ale rozumiem ich jak najbardziej. Gdy się tak trudno żyje, to próbuje się zarobić na wszystkim, a najlepiej się zarabia na nieświadomych turystach. No ale Ty akurat taką nieświadomą turystką nie jesteś 😉
Widoki super 😉
Tak, w Indiach (i w sumie chyba we wszystkich mocno turystycznych państwach – Azji i nie tylko). Pan nas odebrał taksówką z dworca, podając bardzo niską stawkę (co nas mocno zdziwiło – taka sama, jak za tuk-tuka, tylko z klimą). Okazało się, że próbowali nam wcisnąć megadrogie wycieczki statkami-domami. Pożegnanie było szybkim, bo myślałam, że eksplodujemy z emocji 🙂 Ale tam akurat udało się załatwić alternatywną wycieczkę znacznie taniej.
Wszędzie to się dzieje mam wrażenie. Najlepszy sposób jak zrazić do siebie turystów.
Ciężko czasem z takimi ludźmi, chociaż niektórzy dla świętego spokoju zgodzą się na wszystko, ja zazwyczaj dziękuję, albo ignoruję no i jak „zabijam wzrokiem” to chyba wyczują, że się nie da nic wcisnąć 😉
No dobrze… A czy nie jest przypadkiem tak, że ludzie na Kubie są po prostu biedni i wiadomo, że turysta to jedyny sposób by zarobić na życie? Nie widzę nic dziwnego w tym, że się zarabia na turystach – skoro stać ich było na podróż to stać by zostawić parę $$$ 🙂 Bez złośliwości.
Dziękuję za świetny artykuł! Nadal nie był na Kubie, ale mam nadzieję, że się tam. Teraz uczę hiszpańskiego i myślę, że to mój język ojczysty)