2017 to dla mnie rok kontrastów. To przede wszystkim rok podróży, ale też rok spędzania kilku miesięcy w czterech ścianach. Rok wspaniałych miejsc, niesamowitych przygód, cudownych ludzi po drodze, ale także rok cierpienia, pobytów w szpitalu w 3 krajach i niepewności tego, jak się potoczy życie po moim wypadku. Rok wyjątkowy, który żegnam równie wyjątkowo: opisując dwanaście najpiękniejszych momentów 2017 roku.
Do tej pory robiłam już niejedno podsumowanie roku (na blogu znajdziecie te z 2014, 2015 i i 2016), 2017 rok zamierzam jednak opisać inaczej. Ciężko mi zawrzeć w dwóch zdaniach pierwsze osiem miesięcy w roku, kiedy byłam w podróży (a od tego macie comiesięczne podsumowania na blogu), ani opisać co to jakże fascynującego się działo, kiedy ze względu na mój wypadek i późniejszą operację przez 3 miesiące prawie nie wychodziłam z domu (a do rangi wielkiego wydarzenia zaliczałam wtedy wizytę kontrolną w szpitalu). Dlatego właśnie mój wpis kończący rok jest zupełnie inny. 2017 był dla mnie nietypowym rokiem. Żegnam go z rozrzewnieniem, ale też z pewną ulgą, a jednocześnie nie zamierzam roztrząsać złych momentów, tylko pamiętać te dobre i o tym właśnie jest ten wpis. Wpis nie raz mocno osobisty.
12 niesamowitych historii z 2017 roku
I NOWY ROK W SYDNEY
Za chwilę wybije północ. Wszyscy goście przeciskają się do barierek balkonu chcąc zająć jak najlepsze miejsce na zbliżający się spektakl. Każdy mając przed sobą panoramę miasta obejmującą Harbour Bridge i słynną operę, czeka na rozpoczęcie najsłynniejszego pokazu fajerwerków na świecie. Ja też bardzo się niecierpliwię i mam przygotowany palec na spuście migawki, aby wraz z wybiciem północy rozpocząć uwiecznianie tych niesamowitych momentów. Nagle on przerywa ciszę i napięcie. – Nie chcę tak rozpoczynać Nowego Roku. Chcę wejść w 2017 rok całując się z Tobą. Uśmiecham się. Odliczanie do rozpoczęcia roku trwa. Trzy, dwa, jeden… Nasze usta łączą się w gorącym pocałunku, a niebo rozświetla się milionem fajerwerków. Czy można wyobrazić sobie lepszy początek roku?
Wymarzony początek 2017
II MALOWANIE OBRAZÓW NA ZAMÓWIENIE
Za kilka dni knajpa, w której pracuję, zostanie zamknięta. Teoretycznie na miesiąc, na czas remontu i odnowienia wnętrza, ale praktycznie nie wiadomo na ile, biorąc pod uwagę nieobliczalność i niefrasobliwość właścicielki. – Maggie, jak ma wyglądać to nowe wnętrze? – pyta nasz indonezyjski szef kuchni. – Hmm, chciałabym, aby wnętrze było trochę jaśniejsze, i tu, po dwóch stronach luster, chciałabym jasne obrazy – odpowiada właścicielka. – Maggie, a wiesz, że Kamila maluje obrazy? Kamila, pokaż zdjęcia Twoich dzieł! – dodaje Arie. Wyciągam telefon, pokazuję obrazy, które ostatnio namalowałam, a Maggie się rozpromienia. – Super, namalujesz też obrazy dla restauracji? – nagle pyta mnie zupełnie poważnie. Od słów przeszłyśmy do czynów. Z jednej strony cztery ogromne (150x150cm) minimalistyczne, jasne obrazy do rozświetlenia ciemnego wnętrza i jedynie dwa tygodnie na ich namalowanie, z drugiej konkretna kasa za moje dzieła. Nie było wcale tak łatwo, jak myślałam (szczególnie nie mając do dyspozycji sztalug i odwzorowując proporcje na tych dużych wymiarach), ale koniec końców jestem bardzo zadowolona, ba, wręcz dumna z mojego dzieła! Może powinnam na poważnie wrócić do malowania?
Trzy z czterech moich obrazów
III WEJŚCIE NA GÓRĘ MT AMOS NA TASMANII
– Pamiętajcie, że Wineglass Bay najlepiej zobaczyć z Mt Amos, a nie robiąc standardowy spacer! – mówi po raz trzeci mocno zrobiony Joe, a w tym samym momencie wyciąga feralną kostkę jengi z całej konstrukcji i wieża upada. Sama przez chwilę zastanawiam się, czy powinnam wziąć do siebie rady podchmielonego pracownika jednego z lokalnych resortów, ale po zobaczeniu Mt Amos na własne oczy nie mam już wątpliwości i kieruję się na trasę prowadzącą na jej szczyt. Nie jest to tradycyjna „emerycka” ścieżka, jakich w Australii nie brakuje, wprost przeciwnie, nie raz prowadzi pionowo w górę po wyślizganych skałach. Wysiłek rekompensują niesamowite widoki na Wineglass Bay, która tego dnia jest przepięknie spowita chmurami. Na szczycie tej niewielkiej (454 m) góry spędzam prawie dwie godziny, rozkoszując się tym niesamowitym widokiem w towarzystwie Lisy, z którą razem pokonałam ten szlak.
Nawet dopasowałam się kolorystycznie!
IV WIELKANOC W NOWEJ ZELANDII
Pobudka o 2:45 w nocy po zaledwie kilku godzinach snu. Jestem przemarznięta, głodna i nie mam ochoty wychodzić z mojego ciepłego śpiwora. Patrzę na moją ekipę i upewniam się, że jednak demokratycznie przegrywam, gdyż wszyscy się zbierają do wyjścia. Po chwili jedziemy na początek szlaku prowadzącego na Roy’s Peak, wzgórze górujące nad malowniczym jeziorem Wanaka. Tego dnia wszystko jest na nie. Co chwilę dostaję zadyszki, serce bije jak oszalałe, na przemian oblewają mnie fale zimna i gorąca. Ciężko mi iść dosyć stromą trasą, ale nie poddaję się. Robię częste przerwy, powoli i mozolnie wspinam się do góry. W końcu docieram na sam szczyt i oczekuję na wschód słońca, który, niestety, rozczarowuje. Mimo, to, ja jestem pełna spokoju i dumna z tego, że koniec końców udaje mi się pokonać moje słabości oraz, mimo przeszywającego mnie chłodu, rozkoszuję się widokiem przede mną.
Druga połowa dnia jest zdecydowanie bardziej relaksacyjna. Spędzamy ją na jednym z lokalnych basenów, gdzie przepływam paręset metrów i relaksuję się w jacuzzi. Zamiast świątecznego śniadania czy obiadu z okazji świąt serwuję sobie ulubiony relaksacyjny zestaw, czyli wino i czipsiki w przepięknych okolicznościach przyrody na naszym kempingu.
V IMPREZA NA WYSPIE FRASER
Podobno największe rozczarowania biorą się ze złudnych nadziei, dlatego jeszcze przed przyjazdem staram się ostudzić w sobie oczekiwania odnośnie Wyspy Fraser. Mimo obaw pierwszy dzień na największej piaszczystej wyspie świata bardzo pozytywnie mnie zaskakuje, jednak to dopiero noc naprawdę zapada mi w pamięć. Rozbijamy namiot za pasem wydm równoległych do szerokiej plaży, a w promieniu kilku kilometrów nie ma nikogo poza nami. Czarne niebo rozświetlają tysiące gwiazd, a jedynym dźwiękiem, który do nas dochodzi są fale oceanu uderzające o brzeg. W takich okolicznościach przyrody najprostsze kempingowe danie, czyli pasta z pesto, smakuje wyśmienicie, szczególnie w towarzystwie dobrego wina. Po chwili zamieniamy ciszę na naszą ulubioną plejlistę i zaczynamy spontanicznie tańczyć na plaży pod gwiezdnym nieboskłonem. A później było już tylko niebo gwiaździste nade mną i prawo niemoralne we mnie.
VI ZACHÓD SŁOŃCA NAD WHITSUNDAYS
Nie tak wyobrażałam sobie kilka dni rejsu po słynnym archipelagu Whitsundays. Przez większość dnia niebo jest zachmurzone i nie pozwala na odkrycie wszystkich walorów tego miejsca. Chmury odsłaniają się na kilka minut, słynna plaża Whitehaven ukazuje w pełnej krasie jedynie na chwilę, a eksploracja podwodnego raju Australii ogólnie rzecz biorąc rozczarowuje. Po kolacji wychodzę na pokład naszej łajby z piwem w ręce i bezwiednie obserwuję zachodzące słońce spowite ciemnymi chmurami. – Jak nie zacznie padać, to będzie cud – przechodzi mi przez głowę. I wtedy ten cud się staje. Zachodzące słońce zwinnie manewruje swoimi promieniami pomiędzy szarymi obłokami i zmienia ich odcień na wściekłopomarańczowy. Kiedy tylko zaczyna się ten spektakl, wszyscy nagle milkniemy i podziwiamy piękno przyrody. Bardzo przeciętny dzień kończy się jednym z najpiękniejszych wspomnień roku.
VII MAGIA AUSTRALIJSKIEGO OUTBACKU
Ciężko mi wybrać jeden idealny moment w podróży przez Outback, gdyż takich momentów jest wiele. Pierwsze doświadczenie magii interioru, gdy zostawiamy za sobą ostatnie drzewa i miejskie zabudowania, hipnotyzujący horyzont widoczny przez całą trasę, noclegi w przepięknych okolicznościach przyrody, tak mocno roziskrzone gwiazdami niebo, jakiego nigdy wcześniej nie widziałam, małe miasteczka ze stacjami benzynowymi, które zatrzymały się w czasie i… skała. Ta niesamowita skała, zwana też Uluru lub Ayers Rock, o której zobaczeniu marzyłam od lat. To kolejny z tych momentów, których nieco się obawiałam, ale Uluru praktycznie od razu powala mnie na nogi, zachwyca formą, kolorem i monumentyzmem. Czuję niesamowitą energię płynącą z tego miejsca, mimo, że nie jestem osobą przesadnie duchową. Nasz darmowy nocleg z widokiem na tą skałę z pewnością jest (i pozostanie!) jednym z najpiękniejszych noclegów w naturze w całym moim życiu (patrz zdjęcie).
VIII DOŚWIADCZENIE TRADYCYJNYCH OBRZĘDÓW W TIMORSKIEJ WSI
Wstaję przed siódmą, wyjeżdżamy za godzinę, a Teresinha jest już gotowa i nerwowo uderza palcami o stół. Tego dnia ta Timorka, która w 1975 roku wyemigrowała do Portugalii razem z rodziną, u której przez lata służyła jej matka, wraca po 42 latach do rodzinnej wioski. Okazją jest jeden z ważniejszych obrzędów w timorskiej tradycji, czyli desluto – uroczystość zakończenia żałoby po śmierci matki. Przez cały czas towarzyszę kobiecie w ponownym odkrywaniu rodzinnej wioski i rozpoznawaniu twarzy, z którymi kiedyś bawiła się na podwórku, a które teraz są gęsto pokryte zmarszczkami. Teresinha smuci się, raduje, płacze, przytula, poznaje tradycję swoich najbliższych, której w Portugalii nikt jej nie nauczył, a ja to wszystko dokumentuję starając się łapać przelotne kadry w puszce mojego aparatu. Kobieta oglądając później moje zdjęcia ma łzy w oczach i mówi, że to jedna z piękniejszych rzeczy, którą ktoś jej kiedykolwiek ofiarował w życiu.
IX WYPADEK W TIMORZE WSCHODNIM
Jedna chwila, jedno potknięcie i moje życie zmienia się o sto osiemdziesiąt stopni. Kilkugodzinna jazda do jedynego szpitala w kraju, mnóstwo nieprzyjemności ze strony lokalnej służby zdrowia, a wreszcie informacja, że mój stan jest na tyle poważny, że muszę jak najszybciej opuścić Timor, jeśli nie chcę stracić nogi na zawsze. Jak taka chwila może być jednym z najpiękniejszych momentów w roku, no jak? Odpowiedź brzmi: ludzie! Po moim wypadku tyle osób mi pomaga i mnie wspiera, że aż czasem samej ciężko mi w to uwierzyć. Kiedy liczę to okazuje się, że około 20 osób pomogło mi w konkretnych rzeczach: jedzeniu, chodzeniu do łazienki, braniu prysznica, dojeździe do szpitala, walką z miejscowymi lekarzami, załatwianiu kwestii biurokratycznych, zdobywania pokątnie leków, których nie było na oficjalnym rynku, anulowania wcześniejszych biletów lotniczych i kupnie nowych, wreszcie w pakowaniu się i drodze na lotnisko. Z jednej strony jest to dla mnie bardzo ciężka i stresująca sytuacja, z drugiej to niesamowite, jak osoby, które znają mnie miesiąc lub niewiele więcej dają mi tyle dobroci i poświęcają tyle swojego czasu. Tych chwil na pewno nigdy nie zapomnę.
Mój timorski rescue team. Obrigada manas!
X LOURENÇO W WARSZAWIE
Niejako kontynuacją wypadku są odwiedziny Lourenço, czyli najbliższego mi Timorczyka, w Warszawie. Lou robi mi wspaniałą niespodziankę i przylatuje do Warszawy kilka dni po tym, jak finalnie udało mi się wrócić do Polski i przyjęli mnie do szpitala celem oczekiwania na operację. Spędza swoje kilka dni na polskiej ziemi praktycznie cały czas siedząc obok mojego szpitalnego łóżka, wspierając i podnosząc na duchu. W tym momencie nic nie daje mi większej siły, niż trzymanie go za rękę. Codziennie cieszę się z tego, że jest w moim życiu, ale w tamtej chwili cieszyłam się chyba najbardziej!
XI POZNANIE SIOSTRY
To zdecydowanie największa niespodzianka mijającego roku. No bo czy codziennie poznaje się swoją siostrę? I w ogóle o co chodzi, jaka siostra, przecież Ty jesteś jedynaczką! Wszystko za sprawą mojej Mamy. To ona będąc wulkanem energii i optymizmu ciągle zjednuje sobie wokół ludzi. Tak też jest z Sylwią, z którą mama pracuje. Sylwia nie od dziś mówi do niej Mamuniu (a to epitet, którego ja nigdy nie używałam!), jest wpatrzona w nią jak w obrazek (no, prawie!) i widać, że mama jest dla niej bardzo ważną osobą, mimo dzielących ich prawie trzydziestu lat. Sylwia jest też osobą, która najbardziej pomagała mojej mamie w chwili, gdy uległam wypadkowi.
Poznajemy się już po moim wyjściu ze szpitala. Otwieram drzwi, a dom nagle wypełnia niesamowita energia. Jest to tak dziwny dla mnie moment, że wybełkotuję jedynie: – Jak to dobrze Cię uściskać! Od tamtej pory widzimy się jeszcze parę razy i mamy regularny kontakt. Dostać w prezencie od losu wymarzoną starszą siostrę w wieku 30 lat? Takie rzeczy tylko w moim życiu! Nie mam zdjęcia z siostrą, ale to chyba też jest spoko?
XII URODZINY W LIZBONIE
Jest już dobrze po pierwszej w nocy. Terminal 1 lizbońskiego lotniska jest totalnie opustoszały nie licząc dwóch szemranych typków. Ekran telefonu podświetla się i ukazuje się wiadomość – Zaparkowałam na zewnątrz. Biorę moje kule i kieruję się do wyjścia. Wita mnie nieco sepleniące, ale zawsze radosne „Cześć! Jak się masz?”. Jak się mam? Jestem w moim drugim domu obok jednej z najwspanialszych osób, które poznałam w życiu, nie mogło być lepiej! Z Catią, moją portugalską przyjaciółką, znamy się od prawie 8 lat, z czasów, kiedy mieszkałam w Lizbonie. I tak, jak 8 lat temu, odwiedzamy nasze ulubione miejsca, a Portugalka, jak przystało na Panią Przewodnik z prawdziwego zdarzenia, fascynująco opowiada mi o tych lizbońskich zakamarkach, których mimo kilkunastu wizyt w stolicy Portugalii do tej pory nie miałam okazji poznać. Kilka dni w jej towarzystwie pozwala mi przełamać smutek i marazm związane z moją chorobą, a poza tym podczas tego pobytu w Lizbonie dzieje się coś bardzo wyjątkowego, ba, jedna z najważniejszych chwil w moim dotychczasowym życiu. Na razie zachowam ją dla siebie, ale w przyszłym roku uchylę rąbka tajemnicy 🙂
Statystyki (nie tylko) podróżnicze
Zawsze, jak podsumowuję miniony rok, to nie mogę sobie odmówić przygotowania chociażby podstawowych statystyk. I tak w 2017 roku spędziłam 67% czasu w podróży (co daje 245 dni), 19 dni w szpitalu i 118 dni w aparacie Ilizarowa na nodze. Odwiedziłam 5 krajów: Australię, Nową Zelandię, Indonezję, Timor Wschodni i Portugalię. Odbyłam 11 lotów samolotem, w tym dwa biznes klasą. Spędziłam ponad 80 nocy pod namiotem. Ciężko byłoby mi się doliczyć, ale w żadnym innym roku mojego życia nie byłam na tylu plażach, co w 2017, na pewno nie zrobiłam też tylu spacerów po górach, które są moim tegorocznym odkryciem.
Czego mnie nauczył 2017 rok?
NAWET W NAJPIĘKNIEJSZEJ PODRÓŻY TRAFIAJĄ SIĘ MOMENTY BARDZO TRUDNE
Moja podróż była niesamowita, ale nie składała się tylko z pięknych momentów. Były chwile, kiedy niesamowicie tęskniłam, zalewałam się łzami, nie miałam z nikim bliskim porozmawiać twarzą w twarz czy się do kogo przytulić. Były momenty, kiedy czułam się zmęczona, ba, wręcz wypalona, a czas w podróży nie cieszył już tak, jak wcześniej. Koniec końców każda rutyna – nawet taka, którą sobie wymarzyliśmy – potrafi nas znudzić. Przekonałam się też, że wielomiesięczna podróż bez końcowej daty to nie jest coś do końca dla mnie. W przyszłości wolę odbywać krótsze, maksymalnie 3-4 miesięczne podróże.
MOŻNA MIEĆ PRZYJACIÓŁ W KAŻDYM WIEKU
Niby oczywista oczywistość, ale doświadczyłam tego dopiero w tym roku. Dobitnie przekonałam się też, że największe różnice między ludźmi nie wynikają z wieku osoby, a z różnica kulturowej, sposobu wychowania i osobistej historii człowieka, Bo między radosnymi europejskimi dwudziestolatkami, którzy przyjechali do Australii czy Nowej Zelandii na roczny gap year, a doświadczoną przez życie dwudziestotrzyletnią Timorką, która wiele w życiu przeszła i musi wspierać finansowo swoją rodzinę, jest ogromna przepaść i nic tego nie zmieni. I to właśnie ta dwudziestotrzyletnia Timorka jest teraz moją przyjaciółką.
Podczas 2017 roku zaprzyjaźniłam się z osobami w następującym wieku: 23, 26, 35, 41, 53 i 58. Cieszę się, ba – jestem z siebie dumna! – że w końcu otworzyłam się na inne przedziały wiekowe, niż mój własny, co pozwoliło mi też na poszerzenie horyzontów.
NIE WSZYSCY POZOSTANĄ TWOIMI PRZYJACIÓŁMI… I BARDZO DOBRZE!
Moja podróż, a później choroba, była solidną selekcją bliższych i dalszych znajomych. Kilkoro z nich niespodziewanie zniknęło z mojego życia, z innymi luźne do tej pory więzi się zacieśniły. Nawiązałam też kilka nowych, ważnych dla mnie przyjaźni. Dla jednych przyjazd do mnie do oddalonego od centrum warszawskiego domu był przeszkodą nie do pokonania, inni przelecieli pół świata, by móc się ze mną spotkać choć na godzinę. Nie powiem, było mi przykro, kiedy okazało się, że nie dostałam wsparcia od ludzi, za których kiedyś dałabym sobie rękę uciąć, ale wiem, że koniec końców wyszło na dobre. Lepiej mieć wokół siebie mniej ludzi, ale takich, na których można liczyć, no bo przecież przyjaciół poznaje się w biedzie. A ja takiej życiowej „biedy” w tym roku doświadczyłam i dziękuję losowi też za to doświadczenie, bo przecież przyjaźń powinna iść w jakość, a nie ilość.
NAJWIĘKSZE OGRANICZENIA SĄ W GŁOWIE
Kiedy wszystko w życiu płynie zgodnie z planem, to nawet nie myślimy o ograniczeniach, ale wystarczy, by pojawiła się konkretna przeszkoda na naszej trasie, a głowa od razu zaczyna snuć scenariusze. Mimo, że ja po moim wypadku podeszłam do sprawy dosyć spokojnie, to jednak po założeniu aparatu Ilizarowa – zwanego przeze mnie pieszczotliwie Edkiem – nie raz i nie dwa miewałam wątpliwości. Kiedy noga się zrośnie? Czy będzie się zrastać prawidłowo? Czy będę mogła w przyszłości biegać lub tańczyć? A co jeśli wda się jakieś zakażenie? Ile można wytrzymać i nie zwariować w czterech ścianach pokoju bez zamienienia słowa z drugim człowiekiem? To tylko niektóre z myśli, które kłębiły się w mojej głowie przez ostatnie miesiące. Pracowałam jednak nad sobą, by jak najrzadziej je do siebie dopuszczać. Myślę, że mi się to udało, bo to wtedy, kiedy przestałam skupiać się na złamanych kościach, a zajęłam życiem, to okazało się, że moje leczenie jest na dobrej drodze. Nie powiem, jestem z siebie na maksa dumna, że podołałam w tym ciężkim momencie!
BLOG MOŻNA NA JAKIŚ CZAS ZAWIESIĆ, ŻYCIA NIE
Mijającego roku nie nazwę w żaden sposób spektakularnym pod kątem prowadzenia bloga, wręcz przeciwnie – jestem w stanie przyznać, że 2017 w wydaniu blogowym był mizerny. Postów było mało, najczęściej pojawiały się podsumowania miesiąca, podczas podróży nie napisałam też żadnego poważniejszego „reportażowego” tekstu. Moc atrakcji i kilkumiesięczne życie w drodze skutecznie uniemożliwiło regularne blogowanie. Jeszcze mieszkając w Sydney było mi bardzo źle z tym, że ciągle jestem w biegu i nie mam czasu na bloga. Usłyszałam wtedy od jednej z bliskich mi osób: – Bloga możesz na jakiś czas olać, życia nie. Od tamtej pory stwierdziłam, że chcę czerpać garściami z tego, co najlepsze z mojej podróży, a posty napiszę, kiedy faktycznie będę miała na to czas. Po (niespodziewanym) powrocie do Polski dopadła mnie jednak niemoc twórcza i stworzyłam jedynie kilka postów. Od pewnego czasu jestem jednak na kreatywnej fali wznoszącej, więc możecie się spodziewać dużo więcej wpisów w 2018 roku! Powiem Wam jedno – znudziło mi się pobieżne opisywanie odwiedzanych miejsc. Chcę tworzyć pogłębione, wartościowe treści, a nie te nastawione na lajki i kliki w internecie. Próbkę tego macie już TU i TU.
Plany na 2018 rok
Po raz pierwszy w życiu nie mam ŻADNYCH planów na nadchodzący rok. Co prawda leczenie mojej nogi przebiega stabilnie i idzie w dobrym kierunku, ale lepiej jej nie przeforsowywać. Nie wiem, kiedy będę mogła gdzieś wyjechać, mam parę wymarzonych kierunków w głowie (a ich aktualizację zrobiłam TUTAJ), ale żadnego zakupionego biletu lotniczego. Za to w moim życiu pojawiają się inne możliwości rozwoju i grzechem byłoby ich nie wykorzystać! Nie mogę Wam na razie nic więcej powiedzieć, ale obiecuję, że będzie dalej mocno ciekawie, a tematów podróżniczych nie zabraknie!
Wiem, że w tym roku chciałabym podciągnąć się warsztatowo, zarówno w pisaniu jak i fotografowaniu. Widzę też, że mój chorwacki nie jest już tak komunikatywny, jak kiedyś i muszę nad nim popracować. No i warto byłoby spełnić jedno z moich postanowień sprzed kilku lat i w końcu nauczyć się cyrylicy (tak tak, jestem językowym freakiem i nie zawaham się mówić do Ciebie nie po polsku!).
Które z moich wspomnień 2017 najbardziej się Wam podobało? Które najbardziej zaskoczyło? A jaki był Wasz 2017 i co planujecie w obecnym roku?
6 komentarzy
Najwieksze ograniczenia sa w glowie jak napisalas,wyznawcy pewnej wiary deklarujacy gleboka wiare,a zyjacy w konkubinacie,w ktorej to wiara ta okresla takich ludzi jako grzesznikow i lekkiego prowadzenia sie,ludzie sa zaprogramowani,a kazdy moze zyc w kazdym miejscu na ziemi,trzeba tylko miec na to odwage.Wszedzie mozna zarabiac pieniadze odpowiednio do potrzeb utrzymania w danym kraju,a wedlug Mojej osoby wazne jest tez pelne konto,ktore stwarza poczucie bezpieczenstwa i komfortu,azeby nie kupowac rzeczy materialnych,drogich ubran,zastaw talerzy,pojazdow drogich,czy gadzetow,tak aby z kazdego miejsca moc wyjsc z 2 walizkami i pelnym kontem w banku,tylko wtedy mozna mowic o wolnosci tak ducha,jak i podrozy,na utrymanie majac 2 rece,2 sprawne nogi,dobry wzrok zawsze sie zarobi mniejsze,raz wieksze pienadze,ale wydajac jedynie na pokarm i 4 katy jestesmy w stanie naprawde duzo na to konto odlozc i zyc,jechac tam gdzie tylko poniesie nas fantazja… To jest wolnosc,szczescie.
Wspaniały rok pełny cudownych przeżyć.Chciałabym w ciągu roku odbyć tyle podróży! Žyczę Ci zdrowia przede wszystkim i kolejnych niesamowitych wojaży???Pozdrawiam.
Cieszę się, że kuracja idzie w dobrym kierunku. Obyś pożegnała Edka jak najszybciej i całkowicie doszła do siebie. Piękny rok, świetne podsumowanie, pozostaje tylko życzyć zdrowia i pozytywnych niespodzianek w 2018 😉
Kochana, wszystkiego co najlepsze w Nowym Roku! Zdrowia, regeneracji dla Twojej nogi, wciąż tak pozytywnego nastawienia i dobrej energii, którą nas zarażasz, no i mnóstwo uśmiechu!
Miniony rok, chociaż piękny, na pewno był dla Ciebie trudny! Jestem pewna, że Nowy Rok Ci to wszystko wynagrodzi!
Bogactwo doświadczeń niesamowite! Ale i tak jakoś najbardziej rozczuliła mnie Siostra. Może dlatego, że też jestem jedynaczką? 😉 Dużo sił w „samodzielnym stawaniu na nogi”!!! ♥
Poznanie „siostry” w wieku 30 lat – świetna sprawa! Powodzenia w 2018!